Rozmowę przeprowadziła Wiesława Wierzchowska
W.W: Co spowodowało twoje zainteresowanie formą haiku, zadomowioną już wprawdzie w zachodniej poezji, ciągle jednak pociągającą także swoją wschodnią innością?
A.S: Do pisania haiku skłonił mnie... Iwaszkiewicz. Pośrednio. Po moim poetyckim debiucie w roku 1964 albo 65, w Życiu Literackim, skrytykował mnie, że moje wiersze są "nieznośnie zagęszczone" i "zmetaforyzowane do nieczytelności". Dziś nie mam pewności, czy miał rację, ale wówczas potraktowałem to bardzo serio i postanowiłem zabrać się do doskonalenia poetyckiego rzemiosła. Widziałem dwie drogi: albo dodać słów i uzyskać efekt - częsty w młodej poezji - wielosłowia, czy pustosłowia, albo zacząć budować obraz innymi niż metafora środkami. Wybrałem to drugie i jako ćwiczenie poetyckie, "naukę oddechu" i dyscypliny słowa zastosowałem haiku. Dlaczego haiku? Po prostu w jakiejś angielskiej antologii poezji japońskiej znalazłem - jak dziś oceniam - niedobre tłumaczenia klasyków haiku w rodzaju Basho. To co mnie tam zirytowało, to brak konsekwencji wersyfikacyjnej. Sam więc postarałem się lepiej to zrobić. I zrobiłem. Od tego czasu napisałem parę tysięcy wersów pięcio i siedmio-sylabowych. I ten oddech w rytmie 5/7/5 stał się dla mnie z czasem odruchowy. Niekiedy zdarza się, że doświadczenie - zauważ nie używam słowa myśl ani przeżycie - tak zanotowane, przeradza się w "pełnometrażowy" wiersz, ale rzadko: z niedobrego haiku da się zrobić dobry wiersz, lecz z dobrego - nie warto. W trakcie tej pracy dokonałem pewnych odkryć. Po pierwsze, że w siedemnastu sylabach można bardzo wiele wyrazić. Po drugie, że operując niewielką ilością fonemów da się osiągnąć ciekawe efekty kolorystyczne. Po trzecie, że inne środki poetyckie jak przerzutnia, asonans, czy zawieszenie głosu - zastosowane w tak małej "jednostce" - tym silniej wzbogacają i różnicują melodię. Ponieważ jestem staroświecki i takie elementy jak barwa brzmienia, melodia i rytm - czyli to z czego powstała poezja - pozostają dla mnie ważne, haiku po dzisiejszy dzień wydaje mi się znakomitym laboratorium poetyckim. Jest też oczywiście próbą i ćwiczeniem wrażliwości poetyckiej wobec jedności świata. Może dlatego tak wielu poetów kultury Zachodu - w tym również polskich - zwraca się ku tej formie. Dla mnie, podobnie jak regulowany oddech w praktyce jogi - stała się ona naturalna.
W.W: Czy pierwsza była u ciebie fascynacja filozofią zen, czy haiku? Jak to się u ciebie łączy?
A.S: W czasie, kiedy zaczynałem pisać haiku miałem bardzo mierne pojęcie na temat Wschodu. Wszystko co wiedziałem było raczej z drugiej ręki i trudno dostępne. Pamiętaj, że to okres socjalizmu
(nie)realnego i materializmu dialektycznego, połowa lat sześćdziesiątych. W bibliotece mego ojca znalazłem "Light on Yoga" Iyengara, reprodukcje drzeworytów japońskich i "The Book of Tea", Okakura Kakuzo.
Myślałem, że z tej ostatniej książeczki dowiem się czegoś o parzeniu herbaty a dowiedziałem się o wiele więcej. To było moje pierwsze spotkanie z wytwornością estetyki zenistycznej. W jakiś czas później, oglądając
moje ulubione pejzaże japońskie i słuchając Hildegardy von Bingen, w nagłym olśnieniu pojąłem, że te utwory - oddalone od siebie w sensie czasoprzestrzennym - łączy jedność zasady: ich forma zawiera wyłącznie elementy
konieczne i stąd czerpią moc wzruszania. To odkrycie sui generis minimalizmu estetycznego spowodowało, że wyrzuciłem do kosza wszystkie moje wiersze napisane wcześniej. Wtedy tez pojąłem właściwy sens filozoficzny i
wyrazowy haiku. Był to przełom dający się porównać z tym jaki przeżyłem w wieku lat dziesięciu, czy jedenastu, kiedy grając inwencje dwugłosowe Bacha zrozumiałem, że ich treścią nie są wykonywane przeze mnie dwa głosy ale
relacja pomiędzy nimi. Uczyniło to mnie na zawsze miłośnikiem kontrapunktu od Palestriny po schonbergowską dodekafonię. Tajemnica sztuki: to, co obecne, choć nie powiedziane. Haiku to znakomita forma do wskazywania tego
co nie powiedziane.
W latach 1973-74 mieszkałem w Kopenhadze i tam zacząłem serio praktykować jogę. Czytałem wówczas Kierkegaarda, Stirnera, Meinlandera i wypełniał mnie Weltschmerz, może trochę spóźniony, bom miał już na karku
trzydziestkę. Antidotum okazały się dwie książki - Eliadego o jodze i "Trzy filary Zen" Kapleau. Te lektury popchnęły mnie na ścieżkę medytacji zen. Koany zdały mi się czymś kojącym i niesłychanie odświeżającym
intelektualnie po tych nieszczęsnych i nieszczęśliwych buntownikach. I tak to w Kopenhadze rozpoczęła się naprawdę moja, trwająca do dziś i poddająca nieustannej rewizji moje pojęcia o ontologii, etyce i estetyce -
"podróż na Wschód". Haikai stopniowo wypełniały kolejne notatniki z tej podróży.
W.W: Haikai w tomiku "Przed długą zimą", wydają się układać w pewną wewnętrzną narrację, w swoisty metapoemat, którego strofami są poszczególne haiku, autonomiczne, a równocześnie wzajemnie powiązane. Proces intuicyjny, czy świadome zamierzenie?
A.S: Oczywiście masz rację: poszczególne wiersze układają się w tym zbiorze w pewną narrację. Określiłbym ją raczej jako suitę niż poemat - chodzi o falowanie nastroju, tempa, barwy, aż po końcowe scherzo "Rondo con variazioni". Jest to układ bardziej - powiedziałbym - naturalny niż w poprzednim zbiorze "Strojenie świata", pogrupowanym podług buddyjskich "żywiołów". "Przed długą zimą" zawiera wiersze z ostatnich dwu lat, spędzonych głównie na wsi. Sporo więc w nich obserwacji zjawisk przyrody, ale i sporo medytacji, której godziny - moje "wyspy szczęśliwe" - pozwalają mi zachować równowagę pośród zgryzot powszednich. Po wizycie u mnie Janina Kraupe-Świderska napisała haiku: "mantry Tybetu o egzotycznych tonach brzmią w polskim dworku" To trafne spostrzeżenie ukazuje prawdziwie zarówno proweniencję jak treść mojej książeczki.
Zbydniów, maj 2003